TO AMERICA WAY …
 
( ... ) Rodacy ... bracia i krewni ... spotkajmy się w Teksasie !!!
 
 
Niechaj to bedzie nagłówek z listu  pisanego do swoich braci, kuzynów - zam. w Płużnicy 
Wielkiej na Sląsku ... przez ojca Leopolda Moczygęba  – ( franciszkanina z okolic 
San Antonio w Teksasie w latach 1853-1854 ) ...
sam będąc tam na posłudze duszpasterskiej - wsród osadników koloni niemieckiej.
 
Przyjeżdzajcie   - - -  a rychło ...
Ziemi, tu mają pod dostatkiem !
Żadnych podatków - - - w perspektywie danin !
Żadnej branki do prusackiej armii.
Słonecznie ... cudowny klimat ... zlewa się z sennym niebem
W czeluści ogród uprawiać ... ile się tylko (za) chce.
Patrzeć jak łany uwodzą porannym śpiewem
Falują wyprostowane, bez nie-pewności jutra, do słońca się śmieją 
Bażanty, za fałdą terenu, zielono w puste przestrzenie
Dobrym owocem rodzi ziemia, nie na daremnie
Wierna pokaźnym łanem zakwita w kęs chleba i wina
Wiecej, niż ludziom potrzeba przez cały rok - uwierzcie
Bóg, dał do szczęścia ryb pełne rzeki i przyszłość głęboką
Raczy nam dać ziemia w duchu dobroci przez lata 
Na każdym tutejszym zagonie wyżywisz siebie z rodziną
Niewiele pracy potrzeba przy jej obfitości, sen wymarzony 
Albo ... roztropnie ... kupić i sprzedać ... z pomnożeniem dochodu !
 
Nie ma sensu, zbyt długo się zastanawiać
( od zaraz ) bez namysłu, zabierajcie swój cały dobytek
Sprzedajcie marne zagonki, ugory – poniechajcie 
Zezbierajcie się w chętnych - - -  całe wasze rodziny
Na rzetelny sposób - - - ( ja ) - - -  to - - - wam obiecuję !
W tutejszych stronach, życie potrafi utożsamić swój wyraz !
 
Na pierwszy plan ( wylewa się tło wiekopomne) złapać oddechu nie mogąc
W glorii - wielkimi hasłami - ryte wieści w mig obiegają okolice
Płużnicy Wielkiej, Toszek, aż do Strzelec ( pod strzechy ) dobiegły
W żyłach Ślązaków - mrowią wcielenia - nieznane im światy !
Kiełkowały i rosły ich serca - drążone - świetlaną przyszłością !
 
W ludzkich rozumach nie ma odpoczynku.
Ksiądz Jegomość - - - świętą prawdę prawi !
Na oczywistość [ wino z gąsiora ] sygnowana wieść się powtarza
Burzeniem krwi w żyłach, nadzieja szczęśliwych się wyłania.
Jawi się z szumem teksańskich łąk i pól ... [ szansą się staje ]
Dzisiaj ...  jutro ...  pojutrze ... to takie proste ... jak nigdy dotąd!
Ku - - -  „ Teksańskiej ziemi ”  ...
 
 
Jechali - - - przygodnie - - - do Bremy, Bremerhaven
nie mając pojęcia, dokąd ta ślepa droga się iskrzy
i nocą błyska spod kół sfatygowany dym kopci z komina
w pulsujących drgawkach zziębnięci trzepoczą się ludzie
chcący za jednym przysiadem dojechać do celu. 
 
Tobołki lokują w końcowym wagonie, za plecami wychodek
nadyma policzki. W uroku spojrzenia przygodne twarze
mijanych na [ bahnhof ] wzdłóż torów - dzień i noc ...
w ciągłym upojeniu, Na własne spozierają - sponiewierane ręce.
Wio – Hetta – Wiśta – Prrr r – Curik – za pługiem – był nawrot !
 
Od dziś – nie będą musieli batem zacinać ...
Koń, opaternie w zakleszczonej szczęce ślepym milczeniem
głowę chylący ufnie - wędzidła mowę dusił - zaciskając wargę.
Kiedy, bat bije po zadzie. lejce i słowa skore do przekleństw
Pełnią nadzieji śniedż się wdziera do pługa i lemiesz trawi.
W rozterce nad martwą bruzdą, własny wyśniony portret
Odganianie myśli przeoczonych w przeszłości
dwoistym lustrem w wyobraźni prostego człowieka.
 
Na małą chwilę, strach wietrzą i trwoga wędrującej grupy
Włóczęga, skryty w noc - czatuje - więc czujność pośród sukman
Od dna po karb w haftkach zapięci na ostatni guzik
Wciąż, nadsłuchują echa. Martwi cudzych kroków szorstkość.
I znów cisza, postokroć, to co przeżyte pozostanie z nimi.
 
Lśniąca myśl przemyka [ w oczach pamięci ] całe lata przychodzą
Za każdym razem pytają; czy łaska - już na nich spłynęła ?
Wszystkie odcienie szarości i mgła zwisa strzępkami z gałęzi
Życiodajna  równina, pełna kwitnących sznurami sadów 
Zbóż, falujących świeżym chlebem i miodem.
 
Dłuży się w sobie - droga poprzez - Dolną Saksonie.
Zwyczajem – nos wścibić wszędzie ...
 
 
Grupa wędrowców od [ bahnhof ]  kroki kieruje ku brzegu morza
Nie widać bojaźni [ na samprzódzi ] z uwagą trzeba obserwować
Wszystko tu inne – na głowę się kładzie pęczniejącą obręczą
Zniża się wieczór – huczące morze i grube liny zgrzytają zagadką
Nikomu się przypochlebić – gdzie i na jaki wsiadać okręt ?
 
Jakieś tu dziwne panuje prawo i brak wrażliwości ?
Od rana siąpi, wilgoć, na tle swiatełka latarni trzepocze bandera
Wiatr zeskakuje – wzdyma trwogę piętrzącej się wody
Srebrną falą obmywa falochron, zimne ze zgrozy niebo
Sunie wskroś uliczkami. Ludzie się tulą pod kapotami.
 
Instynktem wiedzeni - wartę trzymają przy krzyżu,
Oczy mrużą do Panny Chwalebnej – Pełnaś Ty łaski!
Ich wędrówka podszyta rozpaczą złowieszczego przekazu
Nic nie mogą odczytać ani zgadnąć przyczyny
Nad własnym losem [ przejmujące ] mówią pacierze,
Naobkoło – wszyscy wtórują – ze śląskim akcentem.
 
Ty - - - Panie - - -  jeden - - - wisz najlepiyj !
My na klęcząco szukamy Ciebie - idąc za wiarą
Dzięki Tobie - - - duch nasz ożywa 
Krzyż - - - co go ze sobą niesiemy i dzwon
Też jest z naszej - - - rodzimej kaplicy !
Zwady niech (za)przestaną istnieć.
My, zaś razem - - -  razem - - - bądźmy - roztropni !
 
Po rampie – świat się zahuśtał, ponad wszelką wątpliwość
Żwawiej podchodzą gęsiego - wyżej - wyżej - dziarsko
Schodami, chwiejnie – na pokład – WESER , ANTONIETTE,  ( oba żaglowce ) 
Szare żagle mają [chorągiewek tysiące] kołyszą się na wietrze
Mnóstwo tęsknot i nerwów, radosniej serca pęcznieją.
Zygzakiem, monotonny horyzont, początkiem nowej wędrówki
Przecierają oczy – pomiędzy żaglami – mewy kołują.


Na , wolę boską ruszyli  - - -  26 września 1854
.   265 - tonowa drewniana łódz, a na niej około - 250 - ślązaków może i wiecęj było luda ... ( niektórzy gwarzyli, że drugie tyle ich było )  ... nikt ich nigdy dokładnie nie zliczał ...   Zatłoczonym żaglowcem ruszyli ... w pierwszy życiowy rejs!   WESER ... zapięty na ostatni guzik ... Trwając na głębiach obrócony twarzą do fali Prąc przed się orze jak chłop lemieszem skibę wywraca Tam, jakiś człek stoi z kuferkiem, otwarta gęba   Mokre oczy patrzą do świateł i zgiełku   Dłużą się kwarty z miesiąca W międzyczasie człowiek zabija się sam w sobie Stygnie noc, zaczytana w gwiazdach Dzień, znów się wypełnia słonecznym olśnieniem Jasność myśli zaczyna pulsować z oddechem - zachwycać Wszystko co nowe, to slepe intencje.   Pora zmierzchu, noc na morzu Sny, mają z zapadłych wiosek W niewiadomych porach dnie  im się dłużą Cierpki w ustach samogon – pozwala się rozweselić Ku rozpaczy w głowie – chyba znów błądzimy ? Przez ten wiatr porywisty - szalupa się przechyla Cisza zapadła, patrzeniem oślepiona noc się przeciąga Twarzą w twarz zachmurzone niebo i bryza upajająca !   Poniedziałek - - - żagle ustają - - - po raz pierwszy bezradne Przecierając oczy - łzy się ronią - - -  Nasza  - - - skonała ! Pod gołym niebem - - - żona – J. Moczygęby – zmarła Brzemienna była, pod fartuchem maleńkie serce rosło ! Spojrzeniem szeptała – Kocham Was – Drogie Istoty Niemocą słów - dech jej zaparło – taka młoda i piękna ! Mąż ( na nią ) z czułością spogląda i gładzi po włosach Drżący w każdym słowie, twarz w dłoniach skrywa.   Co będzie z ciałem ?    Sygnaturki jęk dobiega spod ramion krzyża Wali do wewnętrz martwej ciszy – raniąc każdą cząstkę. Morze rozpaczy rozhuczało się gradem łez. Od tchnienia - duch lżejszy - odeszedł - uniesiony w przestworza. Niewiasty z olejkiem, w pobliżu bledną najpiękniejsze słowa Następnej godziny [ głęboko tonąc ] nie ma już po niej śladu Kipiela morza i brak słów – świadkował zebranym w duszy. Kronikarz [ powtarzając słowa ] notuje w sztambuchu;        Nie dane jej było dotrzeć do celu – odnaleźć właściwego klucza Los tak zrządził – niesprawiedliwie – jakież to straszne ? Dzień, znów wschodzi jak co dzień, od dednia samego Jutrznią, śpiewaną ze zdrowym rozsądkiem przekonując wiarą.   Zaszyfrowanym widokiem rozkwita z obu stron błękit na niebie Fale wody poszarpane na strzępki, znów przyjaźnie się łączą W cieniu, mnóstwo postaci w beztroskiej mowie Od żaru, krew w żyłach zaczęła tłoczyć się zuchwalej.   Patrz , widzisz ( hen) przed nami - - - ląd - - - ku nam zerka !   Port na widoku – portowy brzeg – oczekiwanie znojem się zmaga  Do niego wpływamy – ziomkowie – chórem – pieśni śpiewajcie ! Na kolanach – zwyczajem – fale wspomnień wracają do granic. Odżywają na nowo słodko brzmiącą pieśnią – Boże, coś Polskę !   [ On] – ciągle widzi ukochaną postać, jej uśmiech sprzed dwóch dni Widzisz – te, bujne gałęzie – rozcapierzone – w dziwnym przekazie Zobacz, to – palmy, jak w naszym małżeństwie – spoglądają na siebie Na powitanie – ich bose stopy – machają ramiona – ślą pozdrowienia.



 Ziemia obiecana ...

 
 
Już wyrok wypełnił się w boskiej dobroci
Na nowym lądzie zuchwalej śmieją się twarze
Patrzeć, zrozumieć, do wnętrza iść trzeba
Wśród dróg zabłądzeni, przełykają ślinę
Gdy obcy z kpiną spozierają im w twarze.
Półgębkiem uśmiech, patrzeniem przez ramię
Wędrówki koszmar - niewiadomy początek
Byle nie okazał się eksplodującym dramatem?
 
Odrzućmy pychę, która nadyma policzki 
Ostatnia deska ratunku - skrzywiona.
Na przodek - krzyż weźmy - na trudną drogę
Nieśmy z honorem los człowieka
Na ( obiecanej ziemi ) po jej bezkresach
Poczniemy (wnet) nowe życie budować
Nie (bez) powrotu w Ojczyste progi !
 
Niezbadane są nieba wyroki ?
Ludziom – od pól wyrwanym ...
Z kraju niewoli – rozterek, wojen i nędzy.
Dziś, wznosimy do nieba ramiona
Tułaczy los w podarunku troski
Tłumnie szczęśliwi z dotarcia do celu !
 
Hołd – czynią – dla portu Galveston 
Przechodniom w Meksykańskiej Zatoce
Pod niebiosa pieśń leci ...
Serdeczna Matko ...
Bądź - nam żywym strumieniem
Iskrą pośród ścieżyn bezdroży
W rozterkach znaki Twej mocy !
 
Czując treść i wydżwięk słowa
Coś za coś. Nic tu po nas !
Dzisiaj jak nigdy - uważajmy na siebie
Skoro gasnąć będą latarnie !

 

Rzucają się w oczy ...

 
Ze zdwojonym echem nurza się zachwyt skojarzeń
Od portu idą w głośnej mowie – kolejna uliczka
Na końcach nerwów, kurzem podłoża docondrane stroje.
Katanki, sukmany, tradycyjnie na supły
Z koronkową kryzą w motywach – fartuchy, czepce
Kiecki, trzepoczą zwiewne u śląskich niewiast
Obrąbkiem kończące się – w pół łydki
W purytańskiej Ameryce, w jej [ interior ]
Za nieprzyzwoitość wielką uchodzi !
 
Na nogach schodzone – komiśne chodaki
Z litymi cholewkami wyblakłe buty odświętne
Kościółkowe – sznurowane pokracznie ciżemki.
Chusty wzorzyste z frędzlami, uśmiechają się szale
Wełniane kubraki z pętlicami w obrębie kreacje
U obcych wzbudzają – nieufne boczenie !
Są tutaj zagadkom, niecodziennym przejawem.
 
Mieniąca się w słońcu dziwacznie wystrojona chalastra
Snuje się niczym pies po Indianol-skim porcie
Zamaszyście szurając buciorami o jałowy piasek
Tam i nazad [ czekają na kogoś ]  kto im doradzi ?
Co mają robić ... w którą udać się stronę ?
Od kogoś ... pozyskać ... wiarygodne namiary ?
Swojaka, księdza [ krajana ] jak na złość
Nie szło uświadczyć ... za – Kyrie Eleyson !
 
Pogubił się hetki – Nasz Naród w czekaniu
Po okolicy, ciasnymi krokami, ściele się ugór i piasek
Grunt kiepski, umierają drzewa, nadzieji zieleń zbladła.
Wśród jęków modlitwy i przekleństw
Winniśmy wzgardę dać winowajcy ...
Jeśli Bóg istnieje – poczujmy się zawiedzeni !
 
W takt ociężałych kroków nieliczna już grupa
Po bezdrożach, samotnie szła za cieniem w nieznane.
Do – San Antonio – z ciszą na ustach – to znów ze śpiewem
Iść nam potrza – inkszych pomysłów nima – trza obadać, skąd ten list
do Płużnicy dotarł o treści tak złudnej nadzieją ?

( Je tyż człek bamontny - jak niy wiy prowda - podropiy sie ino po glacy ).

Spijając słońce, idą w drewniakach, w chodakach, na bosaka, przez pola
Przez równinę, stopą pełną jadowitych tarrantul.
Grzechotniki, pełzają w ciemności – patrzą na swoje stopy
Kroki w natłoku stawiają ostrożnie ... a kysz ... a kysz !

Przodem - wsród spojrzeń z wyrzutem spraw cudzych ... idą - meksykańscy farmerzy.
Zmówieni w porcie – właściciele rozklekotanych wozów, zaprzągniętych w rogate bawoły.
Wiozą przybyszów (zawzięty) dobytek – poświęcony krucyfiks i dzwon z rodzimego kościoła!
Dzień ...
 
w gorącej przestrzeni
męczą się słońcem
mozolą z wiatrem upalnym na twarzy
wieczory nieco zimniejsze
w księżyca cieniu stoją
pierścieniem rozlewa się noc
ślepa po stronie nieba galaktyka
w ciemnościach rozmodlona
przypatrując się bacznie nurtom
w strumyku, raźniej przytupują nogą
z łoskotem piasek na suchych wargach
w swym gniewie przegrani
barwą wikliny otuleni
padają rzędem
 
Wody im brakło
nogi krwawo płaczą
kojoty w ciemności szybsze od antylopy
poprzez zakątki drogi nieprzebyte
garstka z nich - na wieczność ustaje 
umierają na płaskim niczym patelnia stepie
dookoła dziesiątki – tysiące mil
bezludzia bez trumien na zwłoki
kaktusy jak drzewa z cierniem kłującym boleśnie.
 
Wędrowali uparcie ... noga przy nodze
pomiędzy ciernie blizny, swoją miarą
los ich był srogi na wybranej drodze
Ziemię za pościel najwygodniej mieli
i niebo – za przykrycie – migoce w ciemnosci
gwiazdy spadają, zewsząd kurz klęski i plagi
i widmo śmierci kpiąco zwodzi
i dalej ogarnia ironicznie trwoga. 
 
Ktoś nam tu robi dowcipy - takie niewybredne ?
Stosując je całkiem nie w pore ...
Zdrada – oszustwo – ponad wszelką wątpliwość !
Ktoś, prawdą rzuca w oczy i waśń podburza ...
Ksiądz – nie jest [ czysty ] wyrugował krajanów !
Bożej Mądrości – polecajmy skruchę ...
Z przyciszoną wrzawą, burczeli pod nosem!


ks. Leopold Moczygemba, franciszkanin, pionier polskiego osadnictwa w Teksasie.

rozmachem szli – za daleko – zaszli ...                          

był dzień - 21 grudnia 1854
 
 „w San Antonio osadnicy jakimś cudem odnaleźli księdza - Moczygembę, 
który powiódł ich znów około 100 kilometrów na zad, do miejsca, 
gdzie za kościelne pieniądze kupił dla przyszłych osadników ziemię od irlandzkiego 
bankiera Johna Twohiga ( przepłacając podobno - cztery razy )”.
Meksykanie wyładowali toboły z wozów, zainkasowali umówioną należność i odjechali.

I tu mały happy end: niedoszli osadnicy pozostali  mocno zaskoczeni ;  
sami ... na płaskim,  jak patelnia stepie. Nie było tu nic, nic kompletnie. 
Dookoła - dziesiątki mil ukrywanej pustki.
W wigilię Bożego Narodzenia ksiądz Moczygemba odprawił – 
( pod sławetnym dębem ) - pierwszą mszę dla osadników. 
Był to symboliczny początek osady ... nazwanej - Panna Maria.


 
Pod dębem – odprawiono wigilijną pasterkę ...


Photos of Panna Maria, Oldest Silesian Community in America   Panna porodziła niebiańskie Dzieciątko W żłobie położyła małe pacholątko Pasterze śpiewają na multankach grają Hej - - -  kolęda ... kolęda  !!!   Skoro pastuszkowie o tym posłyszeli Zaraz do Betlejem czem prędzej bieżeli Witajże Dzieciątko - Małe Pacholątko Hej - - -  kolęda - - - kolęda  !!!   Hej – bracia czy śpicie? Czy aby baczycie - dziwy niesłychane ? Trwoga ta od Boga - - - właśnie, coś się dzieje ? Jasność w nocy, choć nie dnieje – my ją taż widzimy ! Ino się boimy – patrzeć na to nocą – serca nam truchleją ! Z pastuszkami razem dziś się radujemy ! Gloria ... z aniołkami wraz wyśpiewujemy ! Bo ten Jezus z nieba dany ... Weźmie nas między niebiany !   Hej, kolęda ... kolęda ...   grudzień się zjawił nagle ... podkradł i przycupnął ... z zamkniętymi oczami wróg i przyjaciel ... przedswiąteczny nastrój podnosi na duchu ... - - -  no i ze wschodu – nie napadało ... - - -  nie nawiało – nie zabieliło z nienacka ... - - -  nie zimno ... - - -  nie marzniecie ... wyście się - dość na śnieg napatrzyli ... dość, wam nasypało po twarzach ... teraz będzie już zawsze ciepło ...       boso, po trawie można tutaj cwałować !
modlitwa ...        / nie jest orydinalna - uzdajana przez autora całości - APK /

 
- ks. Leopolda Moczygęby do Matki Bożej Dziekczynnej – po ich  przybyciu do Texasu...
24 grudzień 1854
 
 
- Świynto Maryjo - Dziewico ... Wiekuisto ...
  Kaj yno umiyłowanie Syna Bozego, Kery, bezgraniczniy upodobał se Tobiy
  Coby wydżwignońć pamiyńć poponad chóry janielskie:
- Wysłuchoj Ty nos i modlij się za nami wandrusami a beztoż szczynśliwcami 
  Co tukej ... Dziynki  Oćcu - szczynśliwie doszusowali.
- Świynto Maryjo - wspiyroj Ty nos i wstawioj się za nami :
  Pochlybioj - coby Bóg, uwolniył nos i strzog od wszelechniejakich złości 

           - Od wszelechniejakiego niebeśpiyczeństwa,
           - Co na nos czychać łase i skore belekaj.
           - Od wszelechniejakich mitręg, tropacji, marasu.
           - Człek ich ominąć nie jest sposobny !

One stojom na naszyj drodze i bez końca medytujom !
- Świynto Maryjo, Dziewico - Dziewic, od wszyskiego zgubnego
  wspiyroj nos fest yno bezto do samego końca - nie puść nos po omacku
- Świynto Maryjo, Pani nieba – od wiekow Królowo całego świata
  wspiyroj nos wdycki w każdym kroku - Ojcze nosz, keryś w niebiosach
- Świynto Maryjo - nadziejo wandrusów - - -  modlij sie dziś za nami ...
  wesprzyj Ty kożdygo – dziś tu markotnygo - smutnygo - zalęknionygo.
- Świynto Maryjo, najdobrotliwszo pocieszycielko uciekajoncych sie do Tobie,
  Ty nos wspiyroj i módlij się za grzychy i zaniedbanio podle naszygo żywota.
- Świynto Maryjo - wysłuchoj - pytomy !  Nos, co tu - na obcej ziemi żywot skorzy zaczynać
  wzdycki sie do Ciebie uciykomy, niek-by nosz ludek - odczuł Twojom pomoc - - - zawżdy.
  Tukej - dycki fajnisty wiaterek zawiywo. Widzis tera, wiela poradza dać uciychy.
- My, błagamy wsparcio. Świynto i Chwalebno, najmilyjsza Bogu ze wszyćkich Niewiast.
- Matka Dziękczynna - - -  Panna Maria - - - na dobre i na złe !!!




 
 
Panna Maria  - - -  na dobre  ...
( choć więcej na złe )
 
 
Boże, któryś na pustyni
Błogosławił pięciu chlebom
Niech Twa łaska nam przyczyni
Chleba, życia, ku potrzebom.
 
Bądź na wieki pochwalony nieśmiertelny Panie
Twoja łaska, Twoja dobroć nigdy nie ustanie
Uchowaj nas, dopóki raczysz na teksańskiej ziemi
My, lud wierny, skrywany pod skrzydły Twojemi !
 
Tyś nam słoneczko świeciło nad głową
I księżyc srebrzysty prowadzisz za sobą
Tyś gwiazdy rozrzucił w przestrzeń lazurową
Tukej zima w kręg bez śniega - jasnolazurowa
* * *
 
Kiedy oczy otwierał nabrzmiałe lękiem na Amen
Wzniósł je ku niebiosom i wyrzekł w pokorze
Ty, co opiekę masz nad tym wokoło
Myśli moje, słowa moje – pobłogosław Boże
 
Potem wiernych – troski, znoje
Poświęconą skropił wodą
Wielki Boże, dary twoje
Niech do szczęścia nas zowiodą.

 
 
Noc ...
 
głucha pustynia
otoczona strachem
dookoła cisza
 
ani ptak się nie odezwie
ani liść na wątłym drzewie
razu nie zaskomli
 
głucha cisza hen daleko
dziarsko księżyc wschodzi  
splendor widać  nieba

w mroku kroków roztargnienie 
matce oczy mdleją
czuć westchnienie bólu
 
dwa grzbiety pękate
spódnica spodnioki
dycki patrzom pod nogi
 
pierwsy krocy mąż brodaty
gadzim jadem ukąsana
omdlewa niewiasta
 
nie potrafi iść przed siebie
moje serce jest dla ciebie
w domu małe dzieci 

widząc kogoś w czerni
dramatycznie zasłaniają oczy
bliskich śmierć, wielki ból

Na pustkowiu łzy
 
Gdzież ta chata mchem obrosła
Co mnie wychowała ?
Gdzież jabłonka tam wyrosła
Co w ogrodzie stała ?
 
Gdzież to źródło czystej wody
Z pod ziemi bijące ?
Gdzież ten widok w duszy młody
Jak kwiatki na łące ?
 
Chata w gruzach obalona
Źródła bić przestały
Jabłoń w kaktus zamieniona
Jeno łzy ostały.
 

Dola ...
 
w ocak ciymno serdce boli
i zapłakać kce siy
pódym sukać lepsy doli
wywoływać w lesie.
 
przyjońć chlebym, solom przyjońć 
W scyrej gościnności
Odezwij siy lepso dolo
I zawitoj w gości.
 
Na pustaci między krzewa
Darł siy pośród ciszy
Ale słowa wiatr odwiewa
Dola nie posłysy !
 

* * *
 
Och - ni mosz tu ciynia
jako w olszynioku w lyszczynie
co gowa osłoni
 
Och - ni mosz tu wtóru
bo strumyk nie płynie
ze szmerem po błoni !
 
ku nim tęskniy z wieczora 
z jutrzniom wzdychom i płacze
com pożygnoł nie wczora 
jutro niy obacze !